Liczba wyświetleń w zeszłym tygodniu

poniedziałek, 12 listopada 2018

Pęknięcie

Podział Polaków biegnie według stosunku do komuny. Jej przeciwnicy, którzy by chcieli zachowania komunistycznych sposobów zarządzania, ale sami chcą stanąć na miejscu niegdysiejszych prominentów występują przeciw jej... przeciwnikom, którzy by chcieli całkowitego rozbratu z tamtym czasem, łącznie z likwidacją przywilejów dla zwolenników władzy. Pierwsi na poparcie swoich roszczeń mają katolicyzm, swoiście pojmowany patriotyzm i bałwochwalczą cześć dla symboli, czasem przesuwaną poza granice śmieszności. Drudzy promują otwarcie na świat, integrację z Zachodem, kapitalizm, liberalizm.
Obie strony zarzucają sobie komunizm. Pierwsi zdradzają skłonność do autokracji, a chrześcijański wymóg wybaczania obwarowują nakazami pokuty, przeprosin i czego tam jeszcze. Drudzy mają pierwszych za obskurantów, homo sovieticus i dewotów, czyli również stawiają bariery trudne do pokonania. Na tym wszystkim żerują nacjonaliści, którzy pierwszą z rzeczonych tu grup mają za mięczaków, drugą za Żydów, cyklistów, masonów i w ogóle obcych, a obie za komunistów.
Oni też w wyniku ustawy o cyklicznych demonstracjach stali się formalnymi gospodarzami biało-czerwonego marszu, na wzór PiS-u instrumentalnie traktując demokrację. W wyniku tego zachodnie media już w przeddzień święta pisały o polskim prezydencie i premierze na czele demonstracji nacjonalistów.
Ów pochód miał być przed ekscesami narodowców chroniony za wszelką cenę. Dlatego Joachim Brudziński otrzymał polecenie zawarcia porozumienia z protestującymi policjantami. Ci zaś wykazali się profesjonalizmem, stawiając ministra w sytuacji bez wyjścia. Doprowadzili tym do zrealizowania swoich postulatów, bezskutecznie podnoszonych od dawna. Rządową zaś część marszu i tak chroniły szpalery żandarmów.
Oenerowcy zaś od razu zapowiadali zorganizowanie własnego pochodu wedle swego obyczaju i z organizacyjnymi barwami. Nie są biało-czerwone. W marszu zaobserwowano również znaki włoskiej Nowej Siły, organizacji faszystów. Były race tudzież okrzyki o czerwonej hołocie, co to ją raz sierpem, raz młotem. Spalono flagę Unii zarówno w Warszawie jak i Wrocławiu, gdzie dodatkowo byli ranni i zatrzymano stu najbardziej gorliwych demonstrantów.
Władza zaś zapowiadała, że nie dopuści do eksponowania partyjnych zachowań. Nic z tego nie wyszło. Zachodnie więc media przewidziały jednak to, co się formalnie ziściło, chociaż narodowcy w Warszawie początkowo przynajmniej maszerowali jakby osobno. Prezes jednak uznał ów marsz za wspólny. I za sukces.
Kłopoty związane z narodowcami zaczęły się już wcześniej. Znany wyraziciel PiS-u nazwał w Sejmie adwersarza idiotą za nieładne ich określenie. Został za to zbesztany przez samego Prezesa w cichej, ale emocjonalnej filipice, zakończonej dobrze jednak widocznym gestem, zazwyczaj symbolizującym kopa w… właśnie. Prezes więc albo się pomylił, albo zmienił front, albo nikt już nie wie o co tu chodzi. Przedtem przecież miał nacjonalistów za młodych patriotów. Potem chyba też. Ale wtedy...
Nic w tym jednak dziwnego, wszak zawiłości postpolityki kiepsko znoszą konfrontację z rzeczywistością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz