Liczba wyświetleń w zeszłym tygodniu

niedziela, 27 lutego 2011

Nostalgia

Drogi lokalne. Albo eleganckie, z gładkim asfaltem, chodnikami po obu stronach w wioskach albo jeszcze dziurawe, z mrozowymi przełomami, z poboczami porosłymi trawą. Te gorsze jakby już nie dominują. I Wielkopolska. Stateczna, jakże różna pod tym względem od Zachodniego Pomorza. Chociaż, na początku się dość niekorzystnie odróżnia wąziutkimi, utwardzonymi poboczami na głównej trasie ze Szczecina. Porządnie pomalowane poziome oznakowanie im bliżej Poznania tym  staje się gorsze. Chcą się obcym tylko  pokazywać?

I ludzie na drogach, trzymający się też tradycyjnych sposobów przemieszczania się. Gdzie indziej raczej nie widać starców na rowerach, korzystających z tych przewiewnych środków lokomocji w lutym. Tutaj tak jeżdżą także niemłode już kobiety. I nazwy miejscowości nie wykazujące znamion gorączkowej wynalazczości lub twórczego tłumaczenia zgermanizowanych, słowiańskich niegdyś nazw na polskie. I tylko gdzieniegdzie tkwią przed pryncypialnymi niegdyś miejscami w ziemi dwa “grunwaldzkie” miecze. Z samochodu trudno dostrzec, czy noszą jeszcze na obowiązkowych tarczach idiotyczną na tych ziemiach a niezbędną w czasach komuny dla utrzymaniu w ludziach strachu przed “Niemcem” inskrypcję: byliśmy, jesteśmy, będziemy. Jak by ktoś to gdzieś jeszcze kwestionował.

Czasy komuny zresztą też skrzętnie pozacierano. Wraz z sowieckimi czołgami, grobami bajcow, przeniesionymi  na cmentarze z rynków, które również tymczasem wróciły do tradycyjnych nazw. I świętują a to stulecie kupiectwa - kto by się jeszcze na poniemieckim Pomorzu tym słowem posługiwał - a to bractwa kurkowe czy inne takie, staropolskie uroczystości.

I dwór. Niedaleko od szosy, opuszczony chyba, ze śladem okolonego podjazdem klombu, zarosłym parkiem, ciemny, z dala prezentujący się okazale. Nieodległe zabudowania folwarczne górują nad okolicą, też otoczone drzewami. Trudno powiedzieć w jakim są stanie. Nie widać tego w narastającym mroku.

Ale się czuje inność mijanych miast, niższych, rozleglejszych za to, z wąskimi ulicami. Zastawione samochodami, strzeżone przez światła sygnalizacyjne, z nowoczesnymi marketami, pompatycznymi nazwami sklepów, schludne, kolorowe.

Ba, na nowoczesnej S3 do Szczecina, już na Pomorzu nawet przęsła mostów są barwne a ich śmiałe łuki czy strzeliste konstrukcje podtrzymujące liny nośne nie noszą na sobie szarości betonu lecz intensywnie ciepłe albo zimne odcienie. Może to forpoczta kolorowej z natury słowiańszczyzny, wkraczająca na niegdyś niemieckie ziemie?

Jesteśmy i będziemy. I ze zderzenia dwóch tak różnych światów powstanie niezawodnie trzeci. Nowy, jak szerokie jezdnie ekspresowej szosy.

Ale to kupiectwo, ludzie na rowerach, dwory…

czwartek, 10 lutego 2011

Chłopaki

- A rękawiczki? - pytam nieco zdziwiony, kiedy Szym zapiąwszy kapotę oświadczył, że jest gotów.
- Nie noszę - odpowiada chłopak krótko, zarzucając plecak na grzbiet ruchem wytrawnego eksploratora interioru lub nawet Arktyki.
- Mama o tym wie? - pytam, starając się zaznaczyć kpinę w głosie.
- Czy co wie? - bystrze próbuje mnie zbijać z tropu wikłając w wyjaśnienia.
- Że sobie indywidualną wiosnę zarządziłeś - odpowiadam zrezygnowany - samochód mamy blisko, idziemy. Nie będę taki i rodzicom nie powiem ale jak usłyszę kichanie, nie będę miał wyjścia, wygadam.
Szym ostentacyjnie wetknął ręce do kieszeni.

Kosmateusz od jakiejś chwili jest już gotowy, czapkę tylko swoim zwyczajem naciągnął w sposób zdradzający zupełny brak zainteresowania jej funkcjami reprezentacyjnymi czy zgoła dalszym losem. Macham ręką i idziemy. Szym ma w szkole dzisiaj bal, karnawał przecież. Jest przebrany za żołnierza, w plecaku ma stosowny, osobiście wymalowany w maskujące cętki hełm i własnoręcznie zmajstrowany pistolet. Ten ostatni niezbyt solidnie wykonany, w związku z tym plecak ląduje na szymskich kolanach, zamiast w bagażniku. Tutaj jest większa pewność, że broń przetrzyma podróż. Jak się ostoi na balu, trudno powiedzieć ale może przecież być pistoletem zniszczonym w boju.

Parę lat temu go również wiozłem na bal. Wtedy był przebrany za Batmana. Odbierając po imprezie zapytałem go jak było.
- Dobrze - mruknął pod nosem.
- Tańce też były?
- Były - znowu odpowiedź była lakoniczna.
- I tańcowałeś z dziewczynami?
- W żadnym wypadku - ożywił się nagle - nie dałem się złapać.

Ich starsza siostra, będąc jeszcze w latach pomiędzy obecnymi szymskimi i kosmatkowymi zapytała mnie kiedyś, czy w mojej szkole też były nieznośne chłopaki.
- Oczywiście, bez nich nie ma szkoły - odpowiedziałem - ja byłem jednym z najbardziej nieznośnych - dodałem. Dziewczynka zamilkła na czas jakiś a ja poczułem, że się w jej mniemaniu ustawiłem po jakiejś drugiej stronie. To była ta szymsko kosmatkowa.

Teraz więc odbierając chłopaków po balu nie zadawałem już pytań. Tym bardziej, że Kosmateusz miał swój bal już parę dni temu, nie można więc było na kanwie karnawału sklecić jakiejś ogólnej rozmowy.

Ale problem chłopactwa…

środa, 9 lutego 2011

Dialogi

Wyjeżdżając ze szkoły wyrwaliśmy się z tłoku odbierających swoje pociechy zmotoryzowanych mamuś i jesteśmy już przed skrętem w lewo, przy głównej ulicy. Stoimy za jakimś czarnym samochodem.
- Mamy zapas na jazdę i jeszcze trochę - mówię do Kosmatka - nie musimy się spieszyć.
- A ten przed nami to parkmajster? - upewnia się Kosmateusz.
- Powoli nim zaczyna być. I nasz czasowy zapas pożera - mówię.
- A parkmajster to jeszcze gorzej jak ciućmok? - pyta chłopak, porządkujący obcą sobie a zasłyszaną ode mnie podczas częstych jazd terminologię.
- Wiesz co - mówię zakłopotany, objeżdżając jednocześnie stojący beznadziejnie przede mną samochód i  forsując skrzyżowanie - to takie nasze żartobliwe określenia i lepiej ich przy ludziach nie powtarzaj.
- To dobrze - mówi Kosmateusz - bo Łukaszowi by było przykro, że jego tata jest parkmajster.

Jadę zakłopotany i nic nie mówię. Tym bardziej, że wpadliśmy w jakąś przypadkową zieloną falę i parę kilometrów przejechaliśmy bez żadnego zatrzymania. Dopiero w ścisłym centrum się zaczęły kłopoty. Ale i tu nieźle poszło bo jakiś grzmotowaty zawalidroga odciął całą konkurencję z prawego pasa od możliwości skomplikowania nam zjazdu w prawo.
- Popatrz, z takiej stodoły też może być pożytek - zawołałem uradowany do Kosmatka - z autobusu znaczy - poprawiłem, ugryzłszy się w język.
- Bo stodoły nie są chyba ochlapane błotem - pada z tylnego siedzenia.

Teraz znowu zielone światło przed rondem, skręt w lewo, znowu wolny przejazd i dopiero za rondem na przejście wbiega prosto pod koła dwóch młodzieńców nie bacząc, że mają czerwone światło. Trąbię, odskakują przerażeni na chodnik, przejeżdżamy.
- Ale się spłoszyli - mówi z uznaniem Kosmateusz, który się tymczasem dał ponieść emocjom jazdy - robiłeś do nich miny?
- Nie ale trąbiłem bardzo stanowczo - odpowiedziałem.
- To dobrze mieć klakson, wybranie właściwej miny może być czasem kłopotliwe - ze znawstwem w głosie mówi mały mądrala.

Przyjechaliśmy, zaparkowaliśmy, zapłaciliśmy i mamy jeszcze pół godziny do wizyty u logopedy. Nie opłacało się spieszyć.
- Masz zeszyt?
- Nie mam.
- Nie powiedziałeś mamie - mówię z wyrzutem.
- Zapomniałem.
- To dobrze, że mamy czas, wykorzystamy go do szukania zeszyciarni. 
- W przychodni jest kiosk. Na pewno są w nim zeszyty - trzeźwo oświadcza Kosmateusz. 

No i mamy mnóstwo czasu, mimo ze zeszyt i ołówek kupowaliśmy. Pogoda jest nienajlepsza, siadamy przeto na korytarzowej ławce, pozbywamy się okryć, porządkujemy kosmatkową fryzurę i przyodziewek. Obok nas przechodzi sympatycznie wyglądająca pani, otwiera najbliższe naszej ławki drzwi i wchodzi tam patrząc na nas zachęcająco.
- Pani myślała, że my tu na nią czekamy - scenicznym szeptem oświadcza Kosmatek.
- To może tam wejdziemy i załatwimy sobie tymczasem jakąś poradę - proponuję żartobliwie.
- A jak ta pani jest dentystką?
- No to co, przecież się nie boisz.
- Ja nie ale chłopaki u nas mówią, że to bardzo nieprzyjemne.

Po sesji ćwiczeń u pani logopedy dostajemy zadania do domu
- Pański wnuk jest bardzo dojrzałym dzieckiem, pięknie się koncentruje - mówi z uznaniem pani, która nie tylko swój zawód ale i dzieci wyraźnie lubi.
- Jak się ma sześć lat, to się czasem udaje - powiada na to Kosmateusz, robiąc przy tym zupełnie obojętną minę.