Liczba wyświetleń w zeszłym tygodniu

piątek, 20 czerwca 2014

Kalistyka

Postkomuniści grzmią, że wraca w Polsce państwo policyjne, organiczni zamordyści wołają o prześladowaniu mediów, dziennikarze jak lwy bronią redaktora, którego przedtem zgodnie i bez litości obmawiali w swoich tekstach, wyciągając niewygodne fakty z przeszłości. Wszyscy zaś chcą ustąpienia rządu, rzekomo wdrażającego prokuratorskie metody dławienia wolności słowa, w odwecie za ujawnienie, że jego funkcjonariusze przeklinają przy posiłkach we własnym gronie. Najzabawniej tu wypadła ekstaza Moniki Olejnik, która jedną krótką wypowiedzią porwała za sobą tłumy dotychczasowych kontestatorów własnej postawy dziennikarskiej. Skrytykowała rząd niczym gorzowska siedemnastolatka, w oczy i tak samo mądrze. Świat stanął na głowie.
Zastępca redaktora naczelnego tygodnika, uciemiężonego przez władze żądaniem wydania dowodów przestępstwa odpowiada premierowi, że opublikuje taśmy w takim czasie, jaki uzna za stosowny a nie od razu wszystkie, jak by sobie tego życzył szef rządu. Ma podobno dziewięćset godzin nagrań i jak by wszystkie ujawnił to albo by słuchaczom uszy zwiędły albo by pozasypiali z nudów. Sami się bowiem też lubują w soczystych skrótach myślowych, gdy pośród rozmówców pozostających w komitywie jeden wyraz zastępuje całe piętra retorycznych łamańców. Na razie jednak o tym zapomniano i opinia pała oburzeniem, jak jej każe pierwsza dama naszych mediów, znienacka sprzymierzona z moherowymi moralistkami. 
 
Na tym tle namaszczone postulaty PiSu wypadają szczególnie komicznie. Jak zawsze, kiedy słowami trzeba igłę przebrać za widły. Tyle tylko, że zużyli już najcięższe określenia przy mniej korzystnych okazjach i teraz pouczenia wodza sprawiedliwych są składane z wyblakłych wielce metafor, nie robiąc takiego wrażenia jak nieoczekiwana emfaza popularnych dziennikarzy. No i tradycyjnie przekraczają pisowcy granicę absurdu. Wedle nich nie chodzi tu już platformersom o zachowanie władzy a o uniknięcie więzienia. Dlatego mają przekraczać wszelkie granice aby uniemożliwić publikację dalszych taśm. I dlatego chcą je oddać organom śledczym, które rzeczywiście mogą zaordynować odsiadkę. 
 
Prokuraturze w dodatku chodzi o dostęp do pierwotnego nośnika zapisu informacji, czyli o to, czym rzekomo nie dysponuje w śledztwie smoleńskim i co inspiruje wyrazicieli PiS do twierdzenia jakoby ono nie istniało. Odmowa zatem dostępu do oryginalnych dowodów mogłaby tu właśnie oznaczać chęć zablokowania śledztwa przez odebranie prokuratorom dostępu do pierwowzorów nagrań.
 
Co się zatem stało? Mamy chyba silny nawrót relatywizmu. Media są pluralistyczne i na co dzień wiele z nich się skłania do potępiania podsłuchów, nawet jak są legalne, bo czynione w majestacie prawa. W żadnym atoli wypadku nie dopuszczają ingerencji prokuratury we własne podwórka. To ma pozostać nietykalne. I dla uzasadnienia sprzeciwu stosują pierwszy z trzydziestu siedmiu sposobów wymienionych w „Erystyce” Schopenhauera. Uogólnienie. Zgodne z prawem żądanie wydania nośników nazywają ograniczeniem wolności wypowiedzi tak, jak by to było równoznaczne z wymaganiem ujawnienie donosiciela. Nie o niego tu raczej chodzi a o stwierdzenie modus operandi podsłuchiwaczy, dzięki czemu by można było dowieść lub wykluczyć udział w prowokacji kogoś, już podejrzewanego o maczanie palców w całym przedsięwzięciu.
 
Puszczenie jednak przez dziennikarzy płazem tego, że policja grzebie w redakcyjnych szafach i komputerach oznaczałoby uznanie równości korporacji medialnej wobec prawa. Każdemu bowiem można zaaplikować prokuratorskie przeszukanie mimo, że konstytucja chroni naszą prywatność. I nikt się temu nie dziwi. Ale też nie każdy może sobie uzurpować stawanie ponad prawem, bo jest tylko szarym obywatelem a nie aż dziennikarzem.
 
Wojna się zatem toczy o to co zawsze. O przywilej. A za to się opłaca składać ofiarę z własnej powagi nawet najbardziej znanym żurnalistom. Ona zresztą jest pierwszą ofiarą rzekomego łamania prawa przez tyrański jakoby rząd Tuska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz